Znowu zagrała Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Najprawdopodobniej i tym razem uda się pobić kwotowy rekord zbiórki. Można Jurka Owsiaka lubić, można nie lubić; można dorzucić swoje kilka złotych albo nie. To rozumiem, ale nie potrafię pojąć kierowanej wobec tej akcji wrogości. A znam i takich, którzy jeszcze niedawno bardzo się angażowali w granie z Orkiestrą, a teraz wylewają na nią pomyje i aż parzy ich orkiestrowe serduszko. Podobnie jest z niektórymi redakcjami. Dlaczego? Ja wiem, ale – ze względu na fakt, iż pewnych tematów tutaj nie poruszam – wolę spuścić nad nimi kurtynę milczenia. I (kurtynę) litości też. Teraz coś optymistycznego. Wielkimi krokami zbliża się największe święto karnawału: Dzień Zakochanych. Świadczy ono o sile współczesnych mediów. Za mojej młodości (wcale nie zamierzchłej, po już polodowcowej przecież) z dalekiej zagranicy docierały jakieś wzmianki o walentynkach, lecz nikt ich w Polsce nie celebrował. Ale od lat już – dzięki telewizji oraz biznesowi gadżeciarskiemu - i w Polsce dzień ten obchodzimy prawie tak samo, jak w kręgach kulturowych, w których się narodził. Mam do niego stosunek trochę sceptyczny, trochę ironiczny. Dlaczego? Po pierwsze, nie lubię papugowania obcych wzorców i zachowań, a po drugie – ten argument jest ważniejszy – uważam walentynki za niedemokratyczne i bezsensowne. Niedemokratyczne dlatego, że jest tylko dla wybranych. No bo cóż to za specjalna okazja dla niekochanych, odrzuconych, zdradzonych…? A czy potrzebne jest dodatkowe święto komuś, kto – jak każdy zakochany – ma głębokie przekonanie, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na całej kuli ziemskiej i w szeroko rozumianych okolicach? Przypomina mi się suchar o pijaku i złotej rybce, która – jak we wszystkich podobnych opowieściach – prosi o uwolnienie w zamian na spełnienie życzeń. Tym razem dwóch. Mężczyzna myśli, myśli i w końcu mówi: dobrze, spraw żeby w mojej studni woda zamieniła się w wódkę i nigdy nie wyschła. Rybka czarodziejskim gestem spełnia życzenie, wędkarz (jeszcze nie uwolniwszy zdobyczy) sprawdza swoją studnię, wypija pół antałka gorzały i cały w skowronkach wraca nad wodę. A rybka ponagla, żeby wypowiedział drugie życzenie, bo jej tęskno do wolności. Nasz bohater znowu bije się z własnymi myślami, aż wreszcie rzecze: dobra, ryba, postaw jeszcze flaszkę i jesteśmy kwita. Tak jest również z walentynkami. Czy komuś, pławiącemu się w morzu szczęścia, potrzebne jeszcze dodatkowe wiadro tejże samej szczęśliwości? Co innego Dzień Kobiet. Choć rodem z USA, ale najbardziej celebrowane w Związku Radzieckim, było – i w mniejszym wymiarze pozostaje - bardzo, bardzo demokratyczne. Rajstopy albo goździk w równej mierze przysługiwał kierowniczce i sprzątaczce, żonie i kochance, ładnej i brzydkiej, zdradzanej i zdradzającej. Paradoks? Wobec ogarniającej nas rzeczywistości tylko paradoksik. Wróćmy zatem do spraw racjonalnych. Zmniejsza się liczba mieszkańców naszego pięknego miasta. W ostatnim roku aż o 1170 osób! Niestety, na głogowian – choć nie tylko ich rzecz tyczy – nie działają zachęty typu program plus czy minus, tacierzyńskie, macierzyńskie, jakieś tam ustawy, wyroki, rejestry itp. itd. Może należałoby wziąć przykład z innych krajów, przykładowo Czech, ale przecież nikt nam nie będzie mówił, jak się mają polskie dzieci rodzić! A ja, Szanowni Czytelnicy, może jestem mało oryginalny w swoich poglądach (jakże wymagać oryginalności od dinozaura?), ale uważam, że należy wrócić do źródła: dzieci powinny rodzić się z… miłości! Celebrujmy zatem święto zakochanych, bo daje ono nadzieję, że Głogów nie zamieni się z miasta w miasteczko. Jeśli się nie ogarniemy, to grozi nam perspektywa przyłączenia do zaprzyjaźnionego powiatu polkowickiego. Brrr... W miłości siła, w miłości nadzieja, kochajmy się. I nie tylko platonicznie! Ku szczęściu własnemu i dla dobra Głogowa! Stefan Górawski