Teatr może stać się sposobem na ukazanie wielu problemów, o których nie zawsze łatwo jest  mówić. Poprzez teatr i umiejętnie zrobione scenki łatwiej przychodzi zrozumienie ważnych tematów. Dlatego też scenki teatralne będą jednym z elementów panelu dyskusyjnego, który odbędzie się 2 kwietnia o godz. 9.30 w Centrum Kultury MOK. Panel ten jest częścią projektu realizowanego przez uczennice II Liceum Ogólnokształcącego w Głogowie.

Rozmawiam z Julią Żurko, Martyną Trzeszcz, Marcjanną Wołoszyn, Hanną Więdłochą :

GIK: Co to za projekt?

Julia: Projekt „Zamknij oczy, otwórz serce” organizowany jest w ramach ogólnopolskiej olimpiady „Zwolnieni z teorii”. Dotyczy niewidzialnej niepełnosprawności, czyli problemów zdrowotnych i wynikających z nich ograniczeń i trudności, a które nie są widoczne.

GIK: Jaki jest cel projektu?

Julia: Chcemy pokazać młodzieży i dorosłym, że problemy związane z niewidzialną niepełnosprawnością, z chorobami, których nie widać są naprawdę duże, ale najczęściej niezauważalne i bagatelizowane.

Marcjanna: Chcemy uświadomić jak największej liczbie osób ten problem. Pokazać, że to nie jest takie proste żyć z chorobą, której nie widać. Taka osoba potrzebuje większego zrozumienia, czasem pewnych ułatwień. To dla innych nie jest oczywiste.

Julia: Inni traktują takie osoby, jak osoby zdrowe. Uważają, że osoba jest leniwa, że coś sobie wymyśla. A tak naprawdę może to być związane z chorobą, którą ma.

GIK: Jak doszło do tego, że ten projekt powstał?

Julia: Wyszło to w zasadzie ode mnie, ponieważ sama jestem osobą niepełnosprawną, mam chore oczy [red. choroba nie dotyczy zwykłej wady wzroku, jakie ma wiele osób] i od lat zmagam się z tym problemem. To się wzięło z moich doświadczeń. Wiem, jak ludzie traktują mnie w różnych sytuacjach, jak często miałam chwile, kiedy źle zostałam potraktowana z powodu mojego zachowania, moich reakcji, a to był wynik choroby. Chciałam realnie wpłynąć na świadomość społeczną, żeby problem został zauważony.

Zebrałam dziewczyny. Najpierw odezwałam się do Marcysi, ponieważ wiem, że ma cukrzycę i zmaga się z podobnymi problemami. Dalej już poszło. Została włączona Martyna i Hania. I tak stworzyłyśmy projekt „Zamknij oczy, otwórz serce”.

GIK: Kto kieruje projektem?

Julia: Ja jestem koordynatorem, a czuwa nad nami pan Kuziak, dyrektor naszej szkoły.

GIK: Jakie podejmujecie działania w ramach projektu?

Julia: działamy w social mediach, tworzymy posty, umieszczamy nagrania, w których rozwijamy ten temat bardziej szczegółowo. Jesteśmy w stałym kontakcie z mediami. Chcemy jak najbardziej nagłośnić naszą sprawę.

Hanna: Organizujemy warsztaty w szkołach, w przedszkolach, opowiadamy o niewidzialnych niepełnosprawnościach.

Martyna: W przedszkolach i szkołach podstawowych już byłyśmy, a na koniec robimy panel dyskusyjny, na który są zaproszone głównie szkoły średnie. Chcemy dotrzeć do osób w różnych wieku, od najmłodszych do najstarszych.

GIK: Z jakim odzewem spotykają się Wasze propozycje warsztatów?

Julia: Myślę, że z bardzo fajnym. Jedno przedszkole samo się do nas odezwało, również w SP 14 odezwali się do nas, żebyśmy zrobili jeszcze więcej takich warsztatów.

Cieszy się to zainteresowaniem, ponieważ jest to temat, który nie jest poruszany, który jest pomijany. Jak przeglądałam tematy różnych projektów, to nie spotkałam się z takim, jak nasz.

GIK: Na czym polegają te warsztaty?

Julia: Udało nam się znaleźć sposób, jak pokazać poprzez zabawę, jak niektóre osoby funkcjonują, na przykład dawałyśmy im różne okulary, przez które mogły zobaczyć, jak niektóre osoby widzą. Również poprzez różne zadania, jak np. podrzucanie balona i jednoczesne rysowanie, różne zadania z rękawicami, w których dzieci wycinały. Tu zwróciłyśmy uwagę na nadwrażliwość dotyku, a także ograniczenie możliwości manualnych. Chodzi o to, żeby dziecko, które radzi sobie lepiej, zobaczyło, jak to jest, gdy radzi sobie gorzej. To nie tylko gorszy efekt działania, ale też poczucie zawstydzenia lub złość, zniecierpliwienie, frustracja. Dzieci naprawdę fajnie to przyjęły.

GIK: Czy łatwo przyszło Wam poprowadzenie warsztatów?

Hanna: Ja osobiście miałam lekki stres. Bałam się, jak dzieci nas odbiorą, czy będą słuchać, czy będą zainteresowane, czy się nie zatnę i nagle przestanę mówić. Ale okazało się, że dzieci były bardzo otwarte i zaciekawione. Wtedy ja poczułam się pewniej.

Martyna: Początkowo był stres, ale jak zaczęłyśmy opowiadać o naszych doświadczeniach, to okazało się, że sami zaczęli się zgłaszać, chcieli podzielić się swoimi historiami.

Julia: Musiałyśmy się przestawić, żeby opowiedzieć dzieciom, zwłaszcza przedszkolnym, w prosty sposób, żeby nie używać słów, których nie zrozumieją, np. dysfunkcja, bo po prostu nie wiedzą, co to jest.

GIK: Co jeszcze zrobiłyście w ramach projektu?

Martyna: organizowałyśmy w szkole kiermasz, żeby wspomóc jedną fundację. Pomógł nam w tym szkolny wolontariat.

Julia: Udało nam się zebrać 995 zł na Fundację :Możesz”, która zajmuje się podobnym tematem, jaki my poruszamy, czyli niewidzialną niepełnosprawnością.

Hania: Przeprowadziłyśmy też ankietę internetową na naszych social mediach, w której zadawałyśmy pytania, jak inni myślą, czy te osoby są dobrze traktowane, czy ten problem jest zauważalny. Wyszło na to, że wiele osób nie spotkało się jeszcze z tym problemem

Julia: Było też pytania, jak ocenia dana osoba poziom wiedzy na ten temat w Polsce, jak ocenia też wsparcie takich osób. I powiem, że pojawiły się różne ciekawe poglądy i odpowiedzi.

Hania: Tę ankietę będziemy podsumowywać podczas naszego panelu.

GIK: A co jeszcze będzie podczas panelu?

Hania: Na początku omówimy, na czym polega nasz projekt, o czym jest, do kogo jest skierowany, jakie były nasze działania przez ostatni czas. Później odbędą się prelekcje fizjoterapeutki Dagmary Zywer i pani psycholog Natalii Łagodzkiej. Powiedzą, jak to wygląda z ich perspektywy. Później będzie występ aktorów. Na koniec planujemy podziękowania dla naszych partnerów i sponsorów, bo też takowych mamy, Chcemy podziękować im za pomoc, jakiej nam udzielili. Przewidujemy taki moment podczas panelu.

GIK: Jednym z elementów panelu będą scenki teatralne. Co będą przedstawiać?

Julia: Będzie sześć scenek teatralnych. Każda będzie zawierać inny problem, m.in. dotyczący wzroku, problem osób z cukrzycą, problemy osób z depresją, również z autyzmem.

Tematy są różne, bo zależało nam, żeby pokazać jak najwięcej problemów.

GIK: Kto pisał scenariusze i skąd czerpałyście materiał do tych scenek?

Marcysia: Pisała głównie Julia.

Julia: Opierałyśmy na własnych doświadczeniach, głównie moich i Marcysi, oraz na doświadczeniach osób nam dobrze znanych. Starałyśmy się pokazać, jak osoby z niewidoczną niepełnosprawnością są odbierane, gdy same mają z czymś problem, kiedy jest im trudniej niż ludziom zdrowym.

GIK: Dlaczego zdecydowałyście się na scenki teatralne?

Marcysia: My możemy dużo mówić na ten temat, mogą mówić specjaliści, ale kiedy się pokaże realny problem, na czym on polega, jak się funkcjonuje z taką niepełnosprawnością czy chorobą, to wtedy więcej osób zrozumie, na czym polega problem.

Martyna: Jak byłyśmy w szkołach i mówiłyśmy o własnych doświadczeniach, to wtedy było większe zainteresowanie niż zwykłą teorią. Dlatego pokazanie problemu w scenkach może bardziej problem przybliżyć. Staje się on realny.

GIK: Kto zagra w tych scenkach? Skąd wzięłyście aktorów i kto ich przygotowywał?

Marcysia: Są to osoby, z którymi miałam już do czynienia, [red. zagrały w filmie według pomysłu i w reżyserii Marcysi]. A przygotowywałyśmy ich wspólnie.

GIK: Do kogo panel jest skierowany?

Julia: Zaprosiłyśmy uczniów szkół średnich. Zapraszamy również ludzi dorosłych.

Martyna: Osób ze szkół średnich nie będą interesowały warsztaty takie, jakie prowadziłyśmy dla przedszkoli i szkół podstawowych, bo są w stanie zrozumieć trudniejszą tematykę przekazaną przez fachowców. Dlatego zaprosiłyśmy fizjoterapeutkę i panią psycholog.

GIK: Czego spodziewacie się po projekcie?

Julia: Chciałybyśmy, żeby ludzie byli bardziej uwrażliwieni na ten problem, żeby go dostrzegali. Ale też, żeby osoby chore nie bały się o tym mówić, żeby się nie wstydziły. Czasem boimy się oceny innych. Czasem trzeba powiedzieć, żeby ułatwić relacje.  A inni żeby nie obawiali się pytać z obawy, że mogą urazić. Czasem warto dopytać, żeby wiedzieć, jak można pomóc osobie z niewidoczną niepełnosprawnością.

GIK: Projekt jeszcze się nie zakończył, ale czy możecie już powiedzieć, czego Was nauczył?

Julia: Nauczyłam się bardzo dużo. W tym projekcie musiałyśmy zdobyć budżet, pozyskać partnerów, zadbać o informacje w mediach.

Martyna: Nauczyłyśmy się współpracy w grupie.

Hania: Zdobyłyśmy dużo doświadczenia: jak załatwić coś, jak się skontaktować z ludźmi.

Julia: Musiałam wyjść ze strefy komfortu. Wcześniej czasem trudno mi było zadzwonić do obcych ludzi. Tutaj trzeba było się przełamać, spróbować. Mnie ten projekt bardzo rozwinął.

GIK: Dziękuję za rozmowę. Życzę powodzenia i kolejnych wspaniałych projektów.

 

rozmawiała Elżbieta Bock-Łuczyńska

 

 

 

- 24 listopada [2024 r.] miało miejsce niezwykłe wydarzenie. Była to premiera Twojej pierwszej opery, ale też pierwszej opery łemkowskiej. Jakie były wrażenia po premierze?

- To dosyć niesamowite. Zawsze ogromne emocje towarzyszą słuchaniu swojego utworu. To wspaniałe móc usłyszeć utwór trochę inaczej niż w wyobraźni, trochę inaczej niż w komputerze – dzisiaj są takie możliwości, że możemy sobie wygenerować utwór w komputerze. Ale na żywo, w wykonaniu muzyków to naprawdę coś niesamowitego. To nie było pierwsze wykonanie mojego utworu, ale pierwsze wykonanie tego właśnie utworu.

- Jak został przyjęty przez publiczność?

- Został przyjęty bardzo ciepło. Ludziom się spodobało. To mnie bardzo cieszy, bo jednak artyści nie tworzą tylko dla siebie, ale też dla innych, żeby inni mogli to podziwiać i jakoś się do tego odnieść. Otrzymałam bardzo dużo wiadomości, że utwór się podobał. Często słyszę, że to przerosło wszelkie oczekiwania. Tak, serce rośnie z tego powodu.

- Miałaś obawy przed wykonaniem?- Obawy towarzyszyły mi cały czas, jak to w ogóle wyjdzie, bo proces organizacji tego wydarzenia był bardzo złożony. Ja – poza tym, że skomponowałam ten utwór – to wzięłam na siebie też stronę organizacyjną całości. Zaprosiłam do tego projektu wszystkich ludzi, zajmowałam się finansami, pisaniem projektów o dofinansowanie, rozmowami z Narodowym Forum Muzyki, z artystami. Zajęłam się naprawdę wszystkimi sprawami organizacyjnymi.

Były momenty kryzysowe, bywało, że chciałam wszystko odwołać. Jednak bardzo się cieszę, że wytrwałam, że nie zrezygnowałam w trakcie.

- A czy miałaś wątpliwości, jak będzie przyjęty?

- Jeśli chodzi o samo przyjęcie utworu, też miałam różne myśli, obawiałam się tego.

To było nowatorskie - połączenie muzyki współczesnej, która nie jest łatwa w odbiorze, z muzyką ludową, były nagrania elektroniczne wykorzystujące śpiew chóru z prawosławnego nabożeństwa żałobnego - myślałam, że to może być delikatnie kontrowersyjne. Ale to nam pasowało do całej historii. Spodziewałam się, że odbiór tego może być bardzo różny, ponieważ jesteśmy przyzwyczajeni, że tego rodzaju muzyki słuchamy w cerkwi, a nie na sali koncertowej.

Ale ostatecznie super wyszło. Zainteresowanie było bardzo duże, bilety bardzo szybko się wyprzedały, aczkolwiek to świadczyło tylko o tym, że jest duże zainteresowanie tym projektem, ale jeszcze nie znaczyło, że ludziom się to spodoba. Tym bardziej, że w internecie nie publikowaliśmy żadnych fragmentów utworu, ani nie pisaliśmy za bardzo, o czym jest. Były tylko delikatne naprowadzenia. Więc nie wiedziałam. To było nowatorskie, dużo ludzi się tego nie spodziewało.

- Jak teraz, już po premierze, wspominasz czas pracy nad operą?

- Ostatnie pół roku było dosyć szalone, szczególnie, jak już przyszedł wrzesień, kiedy doszła praca w szkole [red. w Szkole Muzycznej]. W wakacje miałam dużo swobody, byłam też tak trochę „na fali”, bardzo dobrze się czułam, czułam, że żyję i bardzo mi się to podobało. Później, jak już przyszła praca, okazało się, że trudno pogodzić jedno z drugim.

- Powstanie opery i wystawienie jej w Narodowym Forum Muzyki poprzedziła długa droga muzyczna, która przebiegała dwutorowo: z jednej strony muzyka klasyczna: szkoła muzyczna, potem kompozycja na Akademii Muzycznej, a z drugiej – pielęgnowanie tradycji łemkowskiej i zespół Kyczera.

Jak zaczęła się Twoja przygoda z muzyką, tą klasyczną?

- Muzyka zawsze była w moim życiu. Moi rodzice są bardzo muzykalni. Nie pamiętam dokładnie, jak to się zaczęło. Mając 3 – 4 lata chciałam grać na skrzypcach. Bardzo mi się ten instrument podobał, ale byłam wtedy za mała. Wtedy tak uważano. Teraz jest inaczej. Sama prywatnie uczę takie małe dzieci, nawet 4-latki. Prowadzę też zajęcia umuzykalniające dla niemowlaków. Teraz są takie trendy, żeby pracować z maluchami, jest inna świadomość.

Naukę gry na skrzypcach zaczęłam w wieku 7 lat w szkole muzycznej. Grałam przez 6 lat na skrzypcach, później 6 lat na saksofonie.

- Skrzypce, saksofon, a potem na Akademii Muzycznej kompozycja. Skąd taki pomysł?

- Po szkole muzycznej zdawałam na saksofon do Wrocławia, ale się nie dostałam. Było jedno miejsce. Na Akademii Muzycznej jest to zupełnie normalne. Często nie udaje się za pierwszym razem. Poszłam na studia z komunikacji wizerunkowej, na których też mi bardzo zależało. Ja właściwie chciałam iść na oba te kierunki. Później chciałam jeszcze raz zdawać na saksofon, ale trudno było się samemu zmobilizować do ćwiczenia na instrumencie, nawet samo znalezienie miejsca na ćwiczenia było trudne. Ćwicząc na głośnym instrumencie w mieszkaniu przeszkadzałam domownikom albo sąsiadom. A potrzebowałam codziennie wielu godzin ćwiczeń na tym instrumencie, a nie zagrać raz na jakiś czas. No więc, jakoś tak w międzyczasie z tego saksofonu zrezygnowałam.

A kompozycją interesowałam się wcześniej, będąc jeszcze w szkole muzycznej, ale wydawało mi się to jakieś nieosiągalne. Uważałam, że idąc na te studia, trzeba już mieć niesamowity dorobek, ale okazało się, że niekoniecznie. Przyniosłam kilka utworów na egzamin wstępny, ale podczas takiego egzaminu zazwyczaj ocenia się potencjał, ponieważ ludzie kończący szkołę muzyczną często nie komponują jeszcze wielu utworów, nie ma takich zajęć w szkole muzycznej. Więc tak naprawdę wszyscy byliśmy na podobnym poziomie. Byliśmy tylko pasjonatami, chcieliśmy coś robić, coś próbowaliśmy, ale jeszcze nikt z nas nie napisał nic wielkiego.

Dostałam się na tę Akademię, na studia licencjackie, byłam nawet pierwsza na liście i to był taki duży sukces. Cieszyło mnie to bardzo, bo będąc tam wcześniej na dniach otwartych poczułam, że chcę tam być.

Potem na studiach było dużo ciężkich momentów, ponieważ kontynuowałam studia z komunikacji wizerunkowej. Czasami trudno było pogodzić studiowanie na dwóch kierunkach.

W trakcie studiów komponowałam różne utwory, a na licencjat właśnie tę operę. Na zakończenie pisałam koncert saksofonowy, na saksofon solo i orkiestrę symfoniczną, jeszcze większą orkiestrę niż ta tutaj przy operze. Też są jakieś szanse na wykonanie tego utworu, ale zobaczymy za jakiś czas.

- To ta jedna droga muzyczna. A skąd zainteresowanie kulturą łemkowską?

Zainteresowanie kulturą łemkowską było we mnie od zawsze, gdyż w moim domu pielęgnowano tradycje i pamięć o historii. Rozwijało się w kontekście akcji Wisła. Moja babcia od strony mamy urodziła się już tu na zachodzie po akcji Wisła, a od strony taty dziadkowie byli przesiedleni. Ta kultura i jej historia to nieodłączna część mnie, tradycje, które były w domu kultywowane od zawsze, spotkania rodzinne, pamięć o przodkach, o historii, moje babcie i ich losy (Obie były na premierze opery.) Ale też życie w tej społeczności. Tradycje łemkowskie wyniosłam z domu.

- Czyli pójście do łemkowskiego zespołu Kyczera to była naturalna droga?

-Tak oczywiście, była bardzo naturalna. Choć wiązało się to z wieloma trudnościami. Zespół jest w Legnicy, a ja z Głogowa, więc był to kawałek drogi, żeby dojeżdżać na próby.

Ale bardzo chciałam być w Kyczerze i namawiałam rodziców, żeby w końcu mi pozwolili. Dla nich było to nie lada wyzwanie organizacyjne. Pamiętam, że jak już chodziłam do liceum, jeździłam do Legnicy busem z przesiadką w Lubinie. Czasem to trwało dwie godziny, zanim dotarłam do Legnicy. A jeszcze znaleźć czas na naukę w tym wszystkim – to było wyzwanie.

Ale Kyczera dużo mi dała, bo dzięki Kyczerze poznałam dużo ludzi. To są przyjaźnie na długie lata, całe studia mieszkałam z dziewczynami, które były w Kyczerze, mamy ze sobą kontakt. Te przyjaźnie zostają. Zresztą teraz przy operze zaprosiłam do udziału moich najbliższych znajomych i do kapeli i do tańca. Chciałam te osoby zaprosić, z którymi się trzymałam.

W Kyczerze bardzo się też rozwinęłam pod względem muzycznym, bo miałam bardzo dużą swobodę improwizacji. Granie z innymi osobami, granie w zespole to trochę co innego, niż w szkole muzycznej. W szkole miałam bardzo duże zaplecze teoretyczne i praktyczne, grałam ze słuchu, ale granie w zespole to było coś niesamowitego i bardzo rozwinęło moją kreatywność. Pomogło mi później w tworzeniu, w komponowaniu, więc również z tego powodu bardzo cenię ten czas.

- Czy od początku w twoich kompozycjach były wpływy muzyki łemkowskiej?

- Tak, właściwie tak. Pamiętam, że jeszcze będąc tutaj w Szkole Muzycznej II stopnia, napisałam taki utwór „Dunaju Dunaju”. To był mój pierwszy utwór. Jest na You Tubie. To nagranie z mojego pierwszego koncertu, kiedy po raz pierwszy usłyszałam swoją kompozycję. Cieszę się, że zostało to uwiecznione. To był utwór z nawiązujący do łemkowskiej pieśni. Również jeszcze w szkole napisałam inny utwór, który później też był wykonywany. Ale ten utwór zupełnie nie nawiązywał do tradycji łemkowskiej. Więc jakoś tak zawsze szłam dwutorowo. Choć mam takie utwory, w których nie staram się zawierać tych wątków, a mimo wszystko ktoś, kto to usłyszał, mówił, że tutaj trochę słychać folklor.

- Jak duży jest wpływ muzyki i tradycji łemkowskiej na Twoją twórczość?

- To jest moja wrażliwość przekazywana z pokolenia na pokolenie. Pewnie mam to w sobie i wykorzystuję. Ale też, jeśli nawet to się dzieje, to trochę poza mną. Oczywiście utwór „Dunaju Dunaju”, czy druga część ”Lisom, lisom” to użycie łemkowskiej piosenki. To był świadomy zabieg. Ale są też takie utwory, które nie są w nurcie łemkowskim, np. „Papuga”, utwór z użyciem białego głosu.

Bycie Łemkinią to jestem ja, to jest moje pochodzenie i nieodłączna część mnie, ale w swojej twórczości nie zamykam się wyłącznie w tym kręgu. Nie chciałabym być tak postrzegana, bo można łatwo postawić sobie ramkę, że jest się twórczynią łemkowską. Nie do końca tak jest i nie zależy mi, żeby tak było, bo jest dużo innych rzeczy, które mnie ciekawią. Czasami ta wrażliwość wychodzi. Myślę, że ta moja twórczość jest dość spójna, ten mój styl w tym momencie. I to też widać u wielu kompozytorów. Przyglądając się ich historii, widać, że mieli różne okresy w swojej twórczości. Więc to może jest taki właśnie okres twórczy, łemkowski. Ta opera jest może jakimś jego zwieńczeniem, a może rozwinięciem , może mocnym początkiem? – To się dopiero okaże.

Ale też nie chciałabym być tylko z tym kojarzona. To jest coś dla mnie ważnego, ale nie jedynego.

- Niezwiązana z kulturą łemkowską, ale nawiązująca do ludowości jest „Noc Świętojańska”?

- Noc Świętojańska na saksofon i orkiestrę to było nawiązanie do kultury słowiańskiej, ale zainspirowałam się tu jedynie tematyką. Wzięłam „na warsztat” to słowiańskie święto, poczytałam trochę mitologię. To jest utwór, w którym przeplatają się trzy żywioły: woda, ogień i wiatr. Wiatr tam wszystkim zarządza i mąci. Woda to kobieta, ogień to mężczyzna. W mitologii też tak to było łączone. W muzycznej warstwie nie ma słowiańskich, ludowych elementów, jedynie taka słowiańska inspiracja to ta tematyka. Może delikatna programowość, ale nie na tyle, by można tę historię muzycznie opowiedzieć.

- Intrygujący jest tytuł „Ballady Starego Świata”. Ten projekt również nawiązuje do ludowości?

- To był koncert, w którym brałam udział. Był to projekt Piotra Nowotnika, kompozytora, która na co dzień żyje i tworzy w Australii. Poznaliśmy się trochę przez przypadek. Sporadycznie udzielam lekcji gry na instrumentach. Pewnego dnia napisał do mnie maila pan z Australii, że chciałby się ze mną spotkać online na lekcje gry na saksofonie. Łączyliśmy się, on opowiadał, że gra na różnych instrumentach etnicznych, jest kompozytorem. Po jakimś czasie Piotr przyjechał do Polski, organizował tutaj koncert, Najpierw był koncert w Warszawie. Ballady Starego Świata był już drugim koncertem. I tak, rok po roku dwukrotnie grałam z nim na scenie. Występowaliśmy również z Pawłem Steczkowskim, Julią Sawicką – Kotomską. Graliśmy utwory ludowe w takich bardzo otwartych aranżacjach, trochę jazzowych z użyciem różnych instrumentów. Bardzo ciekawa rzecz. Były to utwory ludowe o różnym pochodzeniu i z wpływami różnych kultur.

- Wspomniałaś wcześniej o „Papudze”. Znalazłam informację, że była wykonana w ramach projektu „Opera Młodych”. Czy mogłabyś powiedzieć o tym coś więcej?

- Jeśli chodzi o „Papugę”, to ten utwór napisałam chyba w 2018 roku i był on wtedy wykonany na koncercie. Śpiewała go Oksana Terefenko, reżyserka mojej opery. To był jeden z moich ciekawszych utworów, na biały głos, akordeon i saksofon, trochę nawiązujący do ludowizny. Był wtedy raz wykonany. Później odbył się projekt Opera Młodych, gdzie mieliśmy prezentacje dla choreografów, pokazywaliśmy nasze utwory, nasze inspiracje. Oni mogli spośród nas wybrać, z kim chcieliby współpracować. I ja zostałam wybrana przez Annę Piotrowską, choreografkę z Bytomia. Nie była obecna na tym spotkaniu, ale brała udział w tym projekcie i później dostała różne utwory, z których mogła sobie coś wybrać. I Anna Piotrowska wybrała mój utwór „Papuga”. W ten sposób mogliśmy tę „Papugę” zagrać jeszcze raz, nagrać ją już profesjonalnie. Do tej „Papugi” została stworzona choreografia w takim troszkę teatralnym stylu. A później Anna Piotrowska zgodziła się wziąć udział ze swoim teatrem w operze łemkowskiej, gdzie stworzyła całą choreografię i gdzie Teatr Rozbark z Bytomia, którego ona jest dyrektorem, wziął udział w mojej operze.

I tak „Papuga” rozpoczęła naszą wspaniałą współpracę. Bo ich udział w operze stworzył coś naprawdę fenomenalnego. Połączenie tańca ludowego ze współczesnym, teatralnym tańcem - to było coś niesamowitego.

- Czyli z osobami zaangażowanymi w tworzenie opery spotkałaś się wcześniej na różnych etapach i w różnych sytuacjach artystycznych?

- Tak, jeśli chodzi np. o reżyserkę Oksanę, to poznałyśmy się w zespole Kyczera, Oksana jest aktorką, ma swój teatr w Gdańsku, ukraiński. Jest Ukrainką ale ma męża Łemka i ta kultura jest dla niej ważna.

Od początku wiedziałam, że to ona będzie reżyserowała, ponieważ bardzo dobrze się dogadywałyśmy i ta jej energia mi odpowiadała. Wiedziałam też, że ona na pewno zrobi coś świetnego z tym utworem. Jak chodzi o choreografię, to Oksana sama powiedziała, że postaci Losu, Tęsknoty i Pamięci – ponieważ takie alegoryczne postaci w operze były – powinni zagrać tancerze, żeby to był taniec, ale nie typowo klasyczny, tylko współczesny (ja wcześniej myślałam, żeby to byli aktorzy). Od razu przypomniałam sobie, co Ania Piotrowska zrobiła z „Papugą”, bo to było coś niesamowitego. Ania zgodziła się na tę współpracę. Przyszła z całym swoim teatrem, bardzo utalentowanymi ludźmi. Była świetna współpraca Kyczery z Teatrem Rozbark z Bytomia.

Jeśli chodzi o wokalistki Olę Michniewicz i Justynę Bluj, znałam się z nimi już wcześniej. Tak naprawdę, operę komponowałam na ich głosy, ponieważ Justyna Bluj, sopranistka, potrafi też śpiewać białym głosem i robi to pięknie. Zależało mi na tym , żeby moje postaci w trakcie trwania historii śpiewały też białymi głosami, dlatego wybrałam Justynę. Z Olą Michniewicz, mezzosopranistką, znałyśmy się z Kyczery i z Wrocławia. Studiowałyśmy razem. Ola przed operą nie umiała jeszcze śpiewać białym głosem, ale się nauczyła.

Jak chodzi o scenografkę, Monikę Wójcik to był wybór Oksany, reżyserki. Natomiast dyrygent Jakub Przybycień też był na moje zaproszenie. On na co dzień mieszka i dyryguje w Zurychu, ale pochodzi z Zielonej Góry. Też jest Łemkiem i chciałam, żeby to on poprowadził orkiestrę.

- A jak doszło do współpracy z Orkiestrą Kameralną Leopoldinum? Czy jej udział przewidywałaś od początku?

- Utwór był napisany dużo wcześniej. Pan dyrektor Kosendiak powiedział, że jest możliwość wystawienia tego w sali Narodowego Forum Muzyki, ale z orkiestrą NFM-u, bo skoro to ma być w sali NFM-u, to z orkiestrą tej instytucji.

Ja nawet nie oczekiwałam, żeby orkiestra NFM-u grała. Bardziej myślałam, że będę musiał szukać znajomych we Wrocławiu, studentów, którzy będą chcieli zagrać.

To jest ogromny zaszczyt dla nas, Łemków i dla tego projektu, że mogło to się odbyć w Forum Muzyki. Jestem bardzo wdzięczna panu Kosendiakowi, ponieważ on uwierzył w ten projekt i wyraził chęć, żeby zrobić to właśnie tam.

- Udział Orkiestry NFM Leopoldinum, udział Teatru Rozbark z Bytomia pokazuje, że opera łemkowska „Hołos” jest dla szerokiego grona ludzi, nie tylko dla Łemków.

- Zależało mi na tym od samego początku. Narrator w operze mówi w języku polskim, tak żeby to było bardzo uniwersalne. Poza tym jest bardzo mało partii śpiewanych po łemkowsku, większość to są wokalizy, czyli coś co można zrozumieć wszędzie, w każdym zakątku świata. Jest język łemkowski w partiach śpiewanych, poza tym wykorzystaliśmy też fragmenty listów, jakie Łemkowie wysyłali do Ameryki w 1947 i 1948 roku. Tu wybrzmiał ten język łemkowski.

- A co w operze jest takiego, że zainteresuje nie tylko Łemków?

- Staraliśmy się, aby opera mimo nawiązań do łemkowskiej kultury i historii, była sztuką uniwersalną. Narrator opowiada historię dwóch sióstr w języku polskim. Również muzycznie i wizualnie jest to synteza tradycji ze współczesnością. Sama opowieść o siostrach, Losie, Tęsknocie i Pamięci może dotyczyć i zainteresować każdego.

- Opera „Hołos” to była twoja praca licencjacka. Skąd pomysł, żeby to była opera. Wydaje się, że to duże przedsięwzięcie jak na pracę licencjacką, raczej dyplom magisterski.

- Moja pani profesor [ red. Grażyna Pstrokońska-Nawratil] ma ciekawą refleksję na ten temat. Uważa, że zawsze my wszyscy studenci chcemy przy licencjacie pisać już nie wiadomo co, a potem przy magisterce jesteśmy zmęczeni. I chyba tak samo było u mnie. Moi koledzy również pisali duże utwory na licencjat, mimo że nie było takiego wymogu. Wszyscy chcieli zrobić coś większego.

Ja dobrze trafiłam na czasy pandemii. Przypuszczam, że w takim codziennym biegu byłoby mi bardzo trudno to napisać. A wtedy był czas, żeby się skupić nad tym. A ja przez to, że milion srok za ogon łapię, to podejrzewam, że gdyby nie pandemia, to ta opera pewnie byłaby inna i byłoby to dla mnie trudniejsze do stworzenia.

Na początku zależało mi, żeby połączyć kapelę łemkowską z orkiestrą. I to była pierwsza rzecz, jaką chciałam zrobić. A z tego względu, że uwielbiam opowieści, to zależało mi na fabule. Będąc w liceum trochę pisałam. Nigdy nic nie wydałam, ale zdarzało się coś napisać dla siebie, czasem wysłałam na jakiś konkurs. No więc tak, chciałam, żeby to był utwór z z akcją, z fabułą, żeby to poszło w stronę opery. Ale pierwszym motywem było jednak połączenie orkiestry z kapelą łemkowską.

- Jesteś współautorką libretta, więc w pewien sposób wykorzystałaś swoje zamiłowanie do pisania?

- Tak, ale ja jestem w takiej warstwie wymyślenia i opowiedzenia historii, a cały tekst został stworzony przez Pawła Błocha. Paweł też dodał do tego tekstu bardzo dużo swoich wątków, m.in. Los, Tęsknota, Pamięć – to są jego pomysły. Myślę, że to libretto bardziej jest jego i trochę moje, niż moje i trochę jego.

- W operze jest Los, Tęsknota, Pamięć. Wcześniej mówiłaś o żywiołach, które były w „Nocy Świętojańskiej. Czy to znaczy, że Twoja wrażliwość artystyczna mocno funkcjonuje w elementach nieuchwytnych, abstrakcyjnych?

- Trochę tak.

W tej operze też jest trochę tak, że kapela jest tym elementem świata, który widać, słychać, czuć i to jest coś, co tam się dzieje w tej historii, coś bardzo konkretnego. Natomiast orkiestra symbolizuje atmosferę, jaka towarzyszy postaciom. I tak samo właśnie ten Los, Tęsknota, Pamięć, których niby nie widać, ale oni tam są jako tancerze, te postacie grają. I mimo, że to jest pomysł Pawła, to te postacie mają swoje motywy muzyczne. Bardzo ładnie mi się to spięło.

Tak, lubię bardzo pracować na takich abstrakcyjnych pojęciach.

- A dlaczego opera nosi tytuł „Hołos”? Co ten głos oznacza?

- „Hołos” oznacza „Głos”. Opera opowiada o sile głosu w kontekście pamiętania o swoich bliskich i o korzeniach. Głos przypomina nam, kim jesteśmy oraz jak dzięki Głosowi możemy się wyrazić.

- Za Wami dwa przedstawienia opery. Bilety zostały wyprzedane na obydwa spektakle w bardzo krótkim czasie. Po tym pojawiła się informacja, że będziecie się starać, żeby jeszcze opera mogła być zagrana. Jakie są na to szanse?

- Szanse są bardzo duże. Myślę, że nasz projekt okazał się sukcesem, więc bardzo nam na tym zależy. Miałam już dużo rozmów telefonicznych z panem Jerzym Starzyńskim [red. kierownikiem zespołu Kyczera], co by tu zrobić, żeby w przyszłym roku była możliwość pokazania. Mamy nawet pierwsze propozycje z różnych miejsc, gdzie moglibyśmy to zagrać. Nie chcę zdradzać, jakie to miejsca. Mam nadzieję, że jeżeli to się wyklaruje, to już będzie taka publiczna informacja, i że będzie okazja zobaczyć operę więcej razy. Na pewno chcielibyśmy pokazać ją na większych salach, żeby więcej osób mogło ją zobaczyć. Bo podejrzewam, że niektórzy z tych, którzy byli tym razem, będą chcieli przyjść jeszcze raz, a poza tym jest jeszcze dużo ludzi, którzy po prostu chcieliby po raz pierwszy zobaczyć operę.

- A jest szansa, żeby było zagrane w Głogowie?

- Kto wie? Najtrudniejsze jest dla nas na chwilę obecną znalezienie orkiestry. W NFM było to dosyć proste, ponieważ orkiestra była na miejscu. Owszem, trzeba było jej zapłacić, ale byli ludzie na miejscu, którzy mogli to zagrać. Może wejdziemy we współpracę z jakąś jedną orkiestrą, a może wyjazdowo. Zobaczymy, jak to będzie.

Rozważamy mniejsze miejscowości.

- Dziękuję za rozmowę.

Gratuluję sukcesu opery i życzę Tobie, całemu zespołowi, ale też widzom, żeby plany pokazania opery w przyszłym roku powiodły się.

 

rozmawiała Elżbieta Bock-Łuczyńska

Rozmowa z Katarzyną Swędrowską, jedną z osób zajmujących się organizacją Głogowskich Konfrontacji Literackich, z okazji ich trzydziestej edycji:

 

- Trwają XXX Głogowskie Konfrontacje Literackie. Są jubileuszowe. Co się wiąże z jubileuszem? 

- Z jubileuszem wiążą się przede wszystkim wspomnienia.

Wszyscy zaczynają liczyć – jeżeli to już trzydzieści lat, to w którym roku Konfrontacje się zaczęły?

Rozmawiają i zastanawiają się, czy można za początek tej imprezy uznać jakiś moment oficjalny , czy też nieformalny, moment, kiedy już zaczęło się dziać coś, co potem stało się takim wzorem, matrycą dla działań konfrontacyjnych.

Początek Głogowskich Konfrontacji Literackich to współpraca Klubu Batalionowego (wtedy Garnizonowego) z wrocławską Grupą Literacką „Dysonans”. To ważny element w rozważaniach na temat tego, co właściwie było początkiem.

Po drugie – zaczyna się poszukiwanie pamiątek. Wszyscy szukają zdjęć, wspomnień, dyplomów, wszystkich gadżetów, rekwizytów, które kojarzą im się z Konfrontacjami.

Ale, jak już mówiłam, jubileusz to przede wszystkim wspomnienia. Również te smutne. To wspominanie osób, których już nie ma między nami. Są to zarówno konfrontacjusze, jak i ci, którzy prowadzili warsztaty i ci, którzy byli autorytetami, występowali w charakterze gości spotkań literackich. Robi się w tym momencie melancholijnie i sentymentalnie. Ale, mimo smutnych wspomnień , to jest taka dobra podróż w przeszłość.

- Przez lata Konfrontacje prowadził Stefan Górawski, teraz ciężar organizacji spoczął na innych barkach, między innymi Twoich. Czym to jest dla Ciebie, z czym się wiąże?

-Podzieliliśmy ciężar głównych działań na trzy osoby. Działania Stefana i Klubu Batalionowego były dla nas ogromną podporą. To, co robił Stefan, jak działała jego osobowość - było niezwykle ważne. Stefan sobą zdobywał ludzi. W momencie, kiedy coś trzeba było załatwić, to ci, którzy usłyszeli hasło „Stefan Górawski”, robili wszystko, by pomóc.

Ale Konfrontacje – to nie tylko on. Wśród nazwisk ważnych dla GKL (Głogowskich Konfrontacji Literackich) należy wymienić na przykład Erykę Stolarską, która odpowiadała od początku za oprawę graficzną (logo, plakaty, dyplomy, programy, projekty okładek wydawnictw konfrontacyjnych…)

Kolejną ważną osobą była Małgorzata Grouz, „prawa ręka” Stefana, ciepła, uśmiechnięta kobieta, niezrównana organizatorka, mistrzyni w dziedzinie m.in. składu i korekty tomików konfrontacyjnych (przejmując obowiązki z tym związane – korzystałam z doświadczenia Małgosi, o wiele rzeczy ją wypytywałam, wiele się od niej nauczyłam).

I wreszcie Emil Pietrzak – człowiek, który potrafił swą pomysłowością, kreatywnością i poczuciem humoru ożywić każde spotkanie. To on przygotowywał konkursy, dzięki którym przez śmiech i zabawę budowała się międzyludzka bliskość. 

Od dwóch lat Klub Batalionowy nie jest już współorganizatorem – tak się toczy życie.

Teraz ciężar wszystkich działań organizacyjnych, związanych, m.in. z zapleczem konfrontacyjnym (np. zapewnieniem noclegów przybywającym z zewnątrz konfrontacjuszom), działań związanych z zapraszaniem gości, organizowaniem spotkań, ale też z występowaniem do różnego rodzaju podmiotów z prośbą o dofinansowanie - dzielimy na trzy osoby.

Takie najbardziej zaangażowane osoby to Krzysztof Jeleń, Izabela Owczarek i ja. Ale współpracujemy z ludźmi, dla których Konfrontacje przez te lata stały się ważne: m.in. z Dyrekcją i pracownikami Miejskiego Ośrodka Kultury, głogowskiego Teatru im. Andreasa Gryphiusa, Klubu Mayday, głogowskich szkół podstawowych i ponadpodstawowych.

- Nazwa imprezy to Konfrontacje Literackie. Co jest poddawane konfrontacji? 

- Wypadałoby się zwrócić do pomysłodawcy. A pomysłodawcą nazwy „Głogowskie Konfrontacje Literackie” jest Stefan Górawski. Czasem słowo „konfrontacja” , obecne w obiegu publicznym, kojarzy się z czymś niezbyt przyjemnym, np. ze skonfrontowaniem kogoś z kimś, jak np. podejrzanego ze świadkiem, czy dwóch osób, które mają różne wersje wydarzeń, itp.

Tymczasem chodzi o to, żebyśmy mogli porównać i zobaczyć, jak na ten sam temat mówią i myślą inni. Tym samym poszerzyć horyzonty. To jest kwestia porównania naszych wrażliwości, ubogacenia się sobą nawzajem.

Tu konfrontacje nie mają żadnych złych konotacji. 

- Głogowskie Konfrontacje Literackie to spotkania autorskie, warsztaty, konkursy. Co było takim zupełnym początkiem?

- Z tego, co wiem - warsztaty. Od tego się zaczęło.

- W ramach Konfrontacji Literackich jest kilka konkursów. Wśród nich Konkurs Główny. Na czym polega? 

- To jest chyba najstarszy konkurs konfrontacyjny. Nie jestem w stanie odpowiedzieć, kiedy dokładnie się zaczął. W momencie, w którym ja zaczęłam być częścią Konfrontacji (to był rok 1998 albo 1999) - ten konkurs już istniał. Przypuszczam więc, że musiał powstać na początku inicjatywy.

To konkurs, w którym mogą brać udział tylko i wyłącznie czynni uczestnicy Konfrontacji. Składa się w nim do oceny – właśnie konfrontacji – zestawy poetyckie. Składają się z trzech wierszy. Są opisane godłem, czyli wszyscy występują pod pseudonimami, nikt nie podpisuje się imieniem i nazwiskiem. U sekretarza Jury składają zestawy wierszy i kopertę z danymi osobowymi. Koperta jest podpisana tym samym godłem, pseudonimem, pod którym występuje autor.

Jurorzy otrzymują te teksty w czwartek wieczorem i muszą dzielić czas pomiędzy uczestnictwo w wydarzeniach konfrontacyjnych, czasem też prowadzenie niektórych z nich, a czytanie i ocenianie tekstów. Następnie spotykają się i ustalają werdykt. Nigdy nie dzieje się tak, ze czytają te wiersze zamknięci w jednym pomieszczeniu.

- Czyli nawet spojrzeniem nie mogą się porozumieć...

- Ta „wymiana spojrzeń” może nastąpić dopiero w momencie, w którym - po indywidualnej lekturze – spotykają się, by wymienić się spostrzeżeniami i ustalić wspólny werdykt. Dopiero w momencie, kiedy werdykt zaistnieje, sekretarz Jury otwiera koperty i sprawdza, kto się kryje za poszczególnymi pseudonimami.

- Na początku w ramach Konfrontacji był Turniej Jednego Utworu o Głogowie. Teraz go nie ma. Dlaczego zrezygnowano z niego?

-Ta formuła wyczerpała się dlatego, że pojawiło się mnóstwo konkursów okolicznościowych, których bohaterem było nasze miasto. W pewnym momencie okazało się, że temat jest wysycony, w naturalny sposób wygasł.

- Przez pewien czas był Nocny Turniej Wiersza Fikuśnego.

- Tak. Formuła konkursów - poważnych i niepoważnych - wzbogacała się z każdym rokiem tak, by uczestnicy mogli sprawdzić się w różnych formach, przy okazji dobrze się bawiąc.

W Konkursie Wiersza Fikuśnego (nieco frywolnego) zadanie uczestników polegało na tym, że musieli taki wiersz napisać, przywieźć go na Konfrontacje, a potem odczytać osobiście przed publicznością, składającą się przede wszystkim z uczestników GKL. Owszem, powoływane było jury, ale tak naprawdę wpływ na kształt werdyktu mogli mieć ci, którzy tych wierszy słuchali.

Było dużo śmiechu, dużo zabawy. To budowało bliskość między ludźmi, bo w tym momencie wszyscy „zdejmowali korony” i okazywało się, że jesteśmy po prostu normalnymi, lubiącymi się wzajemnie i mającymi poczucie humoru, ludźmi.

Potem Stefan Górawski wymyślił kolejny konkurs, to był Konkurs Wiersza Grafomańskiego – świadomie grafomańskiego.

Podczas poprzednich Konfrontacji jego miejsce – okazjonalnie, ze względu na osobę jego patronki, Wisławy Szymborskiej – zajął konkurs na limeryk.

W tym roku wracamy do Konkursu na wiersz grafomański. Mogą w nim brać udział wyłącznie uczestnicy Głogowskich Konfrontacji Literackich. Konkurs ma charakter nieformalny i towarzyski.

- Od lat Konfrontacjom towarzyszy konkurs dla młodzieży O Literacki Złoty Głóg i dla dzieci O Literacki Pączek Złotego Głogu. Czy przez te lata zaobserwowaliście jakiś talent, który wtedy wspaniale się zapowiadał i po latach świetnie się rozwinął, czy raczej większość młodych traktuje pisanie jako przelotne, chwilowe hobby?

- To jest pytanie, na które trudno precyzyjnie odpowiedzieć. Znam osoby, które debiutowały w konkursie O Literacki Złoty Głóg i które piszą do tej pory. Są to m.in. - niech już się we mnie odezwie nauczyciel I LO – uczniowie naszej szkoły, z którymi mam do tej pory kontakt. Są już dorosłymi ludźmi, ukończyli studia, pracują, mają rodziny. I piszą. Takie sytuacje jak najbardziej mają miejsce. Ale są też takie, kiedy ktoś, kto tworzy poezję, wybiera ścieżkę zawodową, która na tyle go pochłania, że nie ma czasu, żeby pisać systematycznie. Robi to bardzo epizodycznie. Są też tacy, którzy tworzą wyłącznie dla konfrontacji konkursowej i tacy, którzy piszą „do szuflady”.

A więc nie ma tu reguły.

Miejski Ośrodek Kultury uruchomił inicjatywę pod nazwą Powiewy Poezji. W trakcie spotkań ludzie w różnym wieku, z różnym dorobkiem, różnym doświadczeniem, jeśli chodzi o pisanie, spotykają się i czytają swoje teksty. Taka formuła niekonkursowa bardziej niektórym odpowiada.

Ja prowadzę w szkole konsultacje dla młodych piszących, podczas których pracujemy nad tekstami. Jeśli ktoś jest w stanie się otworzyć – bo to też nie jest łatwe - rozmawiamy o tym, co pisze, próbuję podpowiadać. Bez narzucania się.

- Parę lat temu pojawił się Turniej o Kilo Szmalu. Co jest ważniejsze: tekst czy „kilo szmalu”– bo nagroda jest bardzo nietypowa i zabawna w swojej nazwie.

- Slam poetycki” [red. forma publicznej rywalizacji między poetami]. „po głogowsku” różni się pewnymi elementami regulaminowymi od slamów rozgrywanych w innych miejscach naszego kraju.

Najważniejsza jest dobra zabawa. To jest konkurs, który jest konkursem rozrywkowym, tak jak wcześniejszy konkurs „Fikuśny”.

Pojawiają się w nim teksty śmieszne i zabawne, ale też bardzo poważne, poruszające.

Konkurs przebiega w ten sposób, że osoby, które zgłosiły się do rywalizacji zostają połączone w pary. Każda z nich prezentuje autorski utwór poetycki, a publiczność wybiera, kto z tej pary przechodzi do następnej odsłony.

Słuchacze wzruszają się, śmieją, identyfikują się z nimi, albo - wręcz przeciwnie. Zdarzają się twórcy, którzy prezentując swoje teksty, śpiewają, tańczą, przebierają się.

W tej formule ważne są osoby prowadzące slam. Przez wiele lat robił to Stefan Górawski w towarzystwie Agnieszki Lewandowskiej. Drugim człowiekiem, który świetnie prowadził te działania, był Piotr Mosoń. W tamtym roku mieliśmy na scenie rewelacyjną parę prowadzących slam, ponieważ byli to brat i siostra – Piotr Mosoń i Agnieszka Lewandowska. Od osobowości osób prowadzących zależy bardzo wiele. To one tworzą atmosferę, sterują działaniami i przepływem pozytywnej energii.

Istotą jest dobra zabawa. A kilo szmalu? Tak, jest faktycznie. Uzbierane- najlepiej w brzęczącej monecie (wszak waga jest tu znacząca) trafia w ręce zwycięzcy. Co roku jest też inaczej „opakowane” . Do jego przechowywania służyły już np. plecak, worek, skarbonka czy też… skarpeta. Za każdym razem był to inny „pojemnik”. Monety zawsze trzeba go zważyć, bo musi być kilo. Ta waga jest naprawdę ważna.

 - Ważnym elementem Konfrontacji są spotkania autorskie. Jaki jest klucz doboru tych, z którymi chcecie zrobić spotkanie, czym się kierujecie?

- Kluczem jest na pewno osobowość autora, osoby, która potrafi ciekawie opowiadać o sobie, o życiu, o świecie…

Może to być także pojawienie się ciekawej, oryginalnej publikacji uznanego, ale też debiutującego twórcy albo odkrycie go w zupełnie nowej roli. (Np. artysta, który do tej pory kojarzony był głównie z aktorstwem lub estradą –może okazać się niezwykle interesującym eseistą, prozaikiem czy np. autorem zbioru wierszy).

Jednym ze spotkań, jakie organizujemy, jest spotkanie autorskie promujące poetycką książkę osoby, która rok wcześniej wygrała Konkurs Główny. (Od kilu lat nagrodą główną była publikacja autorskiego tomiku poetyckiego.)

- Podczas Gali Jubileuszowej będzie prezentacja almanachu twórców głogowskich. Czy to jest najważniejsza część Gali?

- Gala nie pojawia się co roku.

Program Konfrontacji Literackich jest rozpisany w ten sposób, że po cyklu spotkań autorskich, konkursów i działań warsztatowych - następuje ogłoszenie wyników Konkursu Głównego. Po nim najczęściej pojawia się prezentacja artystyczna. I to jest klamra zamykająca wszystko. Najczęściej nie mamy więc do czynienia z galą w tej definicyjnej postaci.

Ten rok jest wyjątkowy, ponieważ podwójnie jubileuszowy: mamy 30.Głogowskie Konfrontacje Literackie i dwudziestą piątą rocznicę powstania Głogowskiego Stowarzyszenia Literackiego.

Co roku podczas GKL pojawiał się tomik , do którego wiersze nadsyłali uczestnicy konfrontacji literackich. Ten tomik zyskiwał tytuł od jednego z zawartych w nim wierszy. Zawierał on utwory wszystkich konfrontacjuszy -nie tylko głogowian.

Od kilku lat przygotowywaliśmy się do wydania trzeciego almanachu twórców głogowskich..

Pierwszy nosił tytuł „Dorastać do wiersza”, drugi - „Dorośli do wiersza”.

Ten trzeci, ponieważ zawiera nie tylko teksty poetyckie, ale też fragmenty prozy, nazywa się „Obecni w poezji i w prozie”.

Jego prezentacja będzie jednym z elementów Gali Jubileuszowej. Posłuchamy m.in. wybranych spośród zawartych w nim wierszy. Będą również wspomnienia (utrwalone w formie filmowej i dźwiękowej),ale nie ujawniajmy wszystkiego.

- Pojawiają się zapowiedzi, że prawdopodobnie będą to ostatnie Konfrontacje. Z czego to wynika 

Przede wszystkim ze zmęczenia ciężarem organizacji trzydniowej imprezy, która – aby nie zagubić interesujących dla uczestników poziomu i formuły – powinna łączyć w sobie różne formy aktywności i toczyć się w określonym tempie. Tego typu przedsięwzięcia to również „zaplecze techniczne”, obejmujące wiele działań, niewidocznych z zewnątrz, a niezwykle potrzebnych. Może to czas na zmianę albo odświeżenie formuły? W tej chwili trudno na to pytanie odpowiedzieć. Na refleksję przyjdzie zapewne czas po zakończeniu tegorocznych działań.

- Tego życzę Głogowskim Konfrontacjom Literackim. Żeby pojawiły się osoby, które będą chciały włączyć się, a potem przejąć organizację.

Dziękuję za rozmowę.

 

rozmawiała Elżbieta Bock-Łuczyńska

 

 

 

 

 

W czwartek 8 sierpnia 2024 r. w Teatrze im. Andreasa Gryphiusa odbył się pokaz filmu Marcjanny Wołoszyn pt. „A pamiętasz jak…”. Rozmawiam z pomysłodawczynią, autorką scenariusza, reżyserką i montażystką filmu:

- Ile masz lat?
- 15
- Zapytam więc żartem: Czy nie za wcześnie na taki sukces? Bo film okazał się sukcesem. Premierowy pokaz filmu stał się wydarzeniem artystycznym.
- Uważam, że należy zaczynać takie tematy wtedy, gdy się to czuje wewnętrznie. Nie wiem, czy to wcześnie, czy późno. Chcę wytyczać sobie drogę i stopniowo wchodzić na coraz wyższy poziom. Kiedy się wcześnie zaczyna, łatwiej – myślę – jest później, niż kiedy zaczyna się będąc dorosłym.
Kiedy chce się spełniać większe marzenia, myślę, że należy zaczynać młodo.
- Co było pierwsze: problem, czy chęć zrobienia filmu?
- Zdecydowanie chęć zrobienia filmu.
- Kiedy ta chęć się pojawiła? Kiedy pojawiły się marzenia o zrobieniu filmu?
- Moim marzeniem jest, żeby zostać reżyserką. Ale żeby nie skończyło się tylko na marzeniu, powinnam coś robić w tym kierunku. Samo czytanie o sztuce reżyserii, oglądanie filmów i „podglądanie”, jak robią to profesjonaliści, to za mało. Chciałam podjąć próbę samodzielnego wyreżyserowania filmu.
- A problem poruszony w filmie skąd się wziął?
- Problem wyszedł w trakcie tworzenia filmu. Bardzo chciałam stworzyć film, ale na początku nie miałam pomysłu, o czym on ma być. Podświadomie zdałam sobie sprawę, co mnie ostatnio smuci, albo z czym jest mi źle. Więc zamiast opowiadać o tym, czypisać wiersze, pomyślałam, że tym razem wyreżyseruję o tym film. I udało się.
- Dlaczego taki temat?
- Przede wszystkim dlatego, że jako osoba, która nie próbuje używek, nie pali, nie pije, nie bierze narkotyków - a mam wielu moich znajomych, którzy te używki biorą, a przynajmniej próbują - czuję się niekomfortowo wśród nich, czuję się odosobniona. W moim otoczeniu jest, niestety, dużo osób, moich rówieśników, którzy próbują używek.
- Powiedziałaś, że przez to, iż nie stosujesz używek, „ciężko było mi się dogadać z moimi rówieśnikami. Czułam się przez to odosobniona.” Czy naprawdę aż tak źle przedstawia się obraz nastolatków?
- Tak mi się wydawało i tak to odbieram. Takie osoby często są dominujące, a te, które unikają używek, są mniej widoczne, czasem nawet niezauważalne. Ale pracując nad filmem poznałam dużo młodych osób, które myślą podobnie jak ja.
- Czy w trakcie realizacji filmu pomysły ulegały zmianie, czy realizowałaś od początku do końca to, co sobie założyłaś?
- Było bardzo dużo zmian.
Na początku ten film nie miał być o narkotykach, a miał być o papierosach. Ale papierosy nie są tak bardzo niebezpieczną używką i padła propozycja, żebyśmy zrobili coś mocniejszego. Stąd pomysł, żeby to były narkotyki.
- Nie bałaś się, że temat narkotyków Was przerośnie. W końcu – z tego, co wiem – nikt z Was nie ma doświadczeń z narkotykami.
- To było trudne, Ale starałam się w miarę możliwości poznać temat – czytałam, oglądałam filmy, starałam się poznać, jak się zachowują ludzie uzależnieni, czym się kierują w swoich zachowaniach i decyzjach.                                                                          - Skąd pomysł, żeby w taki sposób ująć temat, na zasadzie retrospekcji?
- Oglądając wiele filmów zauważyłam, że dobrze wygląda, jak są starsi aktorzy i jest retrospekcja i to, co istotne, dzieje się w przeszłości. Postanowiłam więc zrobić coś podobnego.                                                                                                                          - Oprócz tematu używek pojawił się w filmie jeszcze inny problem, dzięki rolom Twoich rodziców. Dla dobra dziecka, pojmowanego na swój sposób, stawia się zakazy, granice. Tak, jak rodzice bohaterki odsunęli od niej postać graną przez Michała. Nie dostrzegali, że on też chciał dla bohaterki jak najlepiej. Skąd taki problem?
- Bardzo się cieszę, że to zostało zauważone.
Przez długi czas miałam taki moment, że mówię coś do rodziców, albo do moich rówieśników, opowiadałam im jakąś część historii, moją perspektywę i spotykam się z niezrozumieniem wynikającym z tego, że nie znali drugiej perspektywy, innego spojrzenia. Rodzice widzieli tylko swoją perspektywę, ja miałam swoją. Rodzice nie znali obu perspektyw, a zaczynali oceniać. Pojawiła się myśl, że jeśli ktoś nie zna pełnej wersji, lepiej niech nic nie mówi, bo można zranić. Pomyślałam, że zrobię o tym coś głębszego, nie tylko będę mówić, bo może to nie odnieść skutku.                                                                                                         - Co było najtrudniejsze w realizacji filmu?
- Przede wszystkim organizacja.
Zebrać wszystkich razem w jednym miejscu, w jednym czasie, wszystko rozplanować: kto kiedy ma wejście, jak się ubieramy, bo nie kręciliśmy po kolei, np. w jednym dniu robiliśmy scenę, która jest na początku i na końcu.
- Czy aktorzy mieli w pełni rozpisane role, czy dawałaś im jakąś dowolność?

- Na naszym pierwszym spotkaniu, kiedy dałam scenariusz, powoli się otwieraliśmy, mówiliśmy, kto jaką rolę odgrywa. Patrząc na scenariusz, aktorzy potrafili sami wykreować postać. Chcę podkreślić, że miałam przyjemność pracować ze zdolnymi i ambitnymi ludźmi.                             -- Jak dotarłaś do aktorów?
Do grupy teatralnej dotarłam przez Zosię Lasko. Znamy się ze szkoły, chodzimy na rozszerzenia. To od niej dowiedziałam się, że w Głogowie w Teatrze im. Andreasa Gryphiusa jest grupa ludzi, która stawia tam pierwsze swoje kroki aktorskie i nie czekając, od razu tam się znalazłam. Spotkałam się z Kierownikiem Teatru, przedstawiłam swój pomysł i to później już poszło samo. A dzieci – to jest bardzo ciekawe: mam super sąsiadkę, Pani Małgosia jest dyrektorką w szkole nr 14.
Siedziałam z tatą i zastanawiałam się, skąd wziąć dzieci szkolne i przedszkolne. Tato zauważył panią Małgosię i powiedział: „to proste - Trzeba ją zapytać”. Tak zrobiłam, a pani Małgosia zgodziła się, żeby dzieci ze szkoły zagrały i pomogła to zorganizować. Pomogła też skontaktować się z panią dyrektor przedszkola nr 17 i tam też trafiłam na super ludzi. Warto podkreślić też, jak dużą pracę wykonali rodzice tych dzieci, zadbali, żeby dzieci były odpowiednio ubrane. Bardzo wszystkim dziękuję za wszelką pomoc. Miałam szczęście spotkać naprawdę fantastycznych ludzi i z nimi pracować.                                                                                                                                                                                                              - W filmie wystąpiło dużo osób. Kogo było najtrudniej przekonać do udziału w filmie?
- Hmm… chyba Moich rodziców. Choć trochę ich rozumiem. To nie była łatwa rola, którą mieli odegrać. Byli takimi trochę negatywnymi postaciami, krzyczą, kłócą się. Ja pewnie bym się na to nie zdecydowała. Bardzo ich podziwiam za odwagę.
- Co Ci dało zrobienie tego filmu?
- Na pewno olbrzymią satysfakcję. Bo ja nie bardzo wierzyłam na początku w ten projekt. W trakcie pisania scenariusza pojawiały się myśli: „nie, to nie jest dobre, to jest słabe, nie robimy tego”. Później, w trakcie zaczęłam się wdrażać w to, kiedy zaczęłam mówić aktorom o tym, zaczynałam wierzyć w to. A teraz jestem bardzo dumna.
- I słusznie. A jakie masz plany na przyszłość?
- Bardzo chciałabym zostać reżyserem.
- Czy masz zaplanowaną drogę, którą chcesz zmierzać do osiągnięcia tego celu?
Chcę korzystać z warsztatów, kursów, jakie są dostępne. Chciałabym tworzyć inne filmy, wysyłać je na konkursy, festiwale. A potem chciałabym pójść na studia w tym kierunku. Potem zrobić film, którego premiera byłaby w kinie.

- Tego Ci życzę. Żebyś nigdy nie ustawała w dążeniu do celu i żeby Twoje marzenia się spełniły.
- Bardzo serdecznie dziękuję.

 

rozmawiała: ELżbieta Bock-Łuczyńska

 

 

 

Już jutro po raz trzydziesty polana w Grochowicach zagości bywalców Stachuriady. W przeddzień tej imprezy rozmawiam z Iwoną Adamczak, dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury i Sportu w Kotli, organizatora Stachuriady.

 

- Jakie były początki Stachuriady?

 - Na początku były to spotkania ludzi zafascynowanych twórczością Stachury, spotkania przy ognisku, rozmowy. Potem pojawiła się scena zbijana z desek , na której odbywały się prezentacje artystyczne.

Kiedy zaczęły pojawiać się profesjonalne zespoły trzeba było przystosować warunki do ich potrzeb – scena, nagłośnienie, itp. Stworzenie profesjonalnych warunków stało się koniecznością.

- Od kiedy Ty zajmujesz się organizacją Stachuriady?

 - Od 10 lat. Dokładnie od roku 2014.

 - Czy dostrzegasz jakieś różnice między tym, co było kiedyś, a obecnie?

 - Na początku była mniejsza publiczność. Wiązało się to m.in. z dość wąskim kręgiem wykonawców. Postawiliśmy na poszerzenie perspektywy, więcej osobowości i artystów niepokornych.

Większe zainteresowanie zaczęło się w 2017 roku. Wtedy na Stachuriadę zaprosiliśmy Macieja Maleńczuka. Był to pomysł wójta Łukasza Horbatowskiego i – jak się okazało – bardzo trafiony.

W następnym roku był Czesław Mozil. To tylko niektóre interesujące nazwiska.

 - Jaki jest zatem klucz doboru wykonawców?

 Odchodzimy od wykonawców, takich jak Zespół Pod Budą, Czerwony Tulipan, Stare Dobre Małżeństwo. Ten nurt wymiera.

Stawiamy na poszerzenie kręgu wykonawców. Zapraszamy artystów nietuzinkowych, niepokornych, wybitne osobowości. Na pewno nie artystów muzyki popularnej. Nie usłyszymy na Stachuriadzie muzyki takiej, jak np. na Dniach Głogowa.

Staramy się trafiać w niszę niezagospodarowaną. Można by tu wymienić np. Andrzeja Poniedzielskiego, Elżbietę Adamiak, Grzegorze Turnaua, Czy Artura Andrusa.

Chcemy, żeby zmiany szły z duchem czasu.

- A co w takim razie pozostało z dawnej Stachuriady? Czy to jest ta sama impreza?

 - Oczywiście. Mimo zmian pozostały elementy, które wciąż nawiązują do samego Stachury i dawnej imprezy. Ale, jak już wspomniałam, chcemy, żeby impreza trafiała do jak najszerszego kręgu odbiorców.

A co pozostało z dawnej Stachuriady? Przede wszystkim Turniej Cięcia i Rąbania Drewna „Siekierezada”, Nocne Stedogranie przy ognisku. Również konkurs piosenki, który odbywa się już po raz dziewiętnasty. Choć w pewnym momencie trzeba było zmienić zasady w konkursie piosenki. Kiedyś był obowiązkowy tekst Stachury.  Jednak obecnie coraz mniej młodych wykonawców zna Stachurę i czuje klimaty, jakie są obecne w jego twórczości. Dlatego zrezygnowaliśmy z obowiązkowego tekstu Stachury, ale nadal cenimy, jeśli ktoś się na to zdecyduje.  Za wykonanie utworu Stachury wykonawca ma szansę zdobyć nagrodę specjalną. 

- Od ubiegłego roku jest inna nazwa konkursu piosenki. Dlaczego?

- Był kiedyś Przegląd Piosenki Poetyckiej „Wyśpiewać poezję”, teraz jest Konkurs Piosenki „Pod Wielkim Dachem Nieba”. Chcieliśmy poszerzyć  formułę konkursu i uporządkować.

- Kiedy zaczyna się praca nad kolejnymi edycjami Stachuriady?

- Właściwie to po zakończeniu poprzedniej. Rozmawiamy z ludźmi, wsłuchujemy się w ich oczekiwania i robimy rozeznania, co z tego będzie można zrealizować.

Ale, jako że budżet Stachuriady opiera się w dużej mierze na środkach zewnętrznych,to konkretne ustalenia mogą następować dopiero wtedy, kiedy wiemy już, jakim budżetem dysponujemy.

- Jak długo jeszcze będzie odbywać się Stachuriada?

- Zawsze. Można by zacytować: „Do końca świata i jeden dzień dłużej”.

- Życzę więc, żeby tak było.

 

Rozmawiała Elżbieta Bock-Łuczyńska