Chuck Hogan, Guillermo del Toro, Wirus, przeł. Anna Klingofer, Wydawnictwo Zysk i S-ka 2014, s. 560.
 
Guillermo del Toro ma u mnie kredyt zaufania jak stąd do Przedmościa. I nie chodzi o te 7 Oskarów, które zdobyły jego filmy (to się zdarza, jeśli się filmy robi). Ważniejsze jest jego podeście do niesamowitości i grozy: wytyczył sobie tam działkę, której ukształtowanie terenu przypomina posiadłość Lovecrafta, ale roślinność to już zupełnie inna bajka.
 
„Wirus” to pierwsza część trylogii, której Chuck Hogan i Guillermo del Toro nadali tytuł - a jakże - „Wirus”. Wprowadzenie do całej historii brzmi dokładnie tak: „Był synem polskiego szlachcica. Nazywał się Józef Sardu. Panicz Sardu górował nad innymi ludźmi, a nawet nad dachami domów we wsi. Musiał się bardzo pochylić, żeby przejść przez drzwi. Ten wzrost był dla niego ciężarem. Chorobą, z którą się urodził, a nie błogosławieństwem”. I jak tu nie zacząć czytać.
 
W materiałach reklamowych pojawia się odwołanie do Brama Stokera, ale „Wirus” „Draculą” z oczywistych względów nie jest. Nie będzie też takim fenomenem i nie stanie się kamieniem milowym literatury grozy / horroru. I jedna, i druga pozycja traktuje o wampirach, ale w przypadku „Wirusa” w całym zjawisku likantropii skupiono się na obrazie wilkołactwa jako zarazy (choroby), która bardzo szybko się rozprzestrzenia, stąd tytuł.
 
Guillermo del Toto wymyślił ogólną koncepcję i strukturę trylogii. Stworzył także szkice postaci i podstawową dla tego świata przedstawionego mitologię. Ta praca przypomina jako żywo dokonania Lovecrafta. Chuck Hogan wziął na siebie kwestie związane z samym procesem pisania, ale obaj twórcy twierdzą, że ich współpraca polegała na ciągłym dialogu i wymianie pomysłów. Co z tej współpracy wyszło? Śmiało możecie zajrzeć.